Byłam kiedyś nomadką. Jeździłam do prac sezonowych, nie miałam stałego miejsca pobytu, łapałam wiatr w żagle i zjawiałam się w wielu miejscach prowadzona przez los. Tak samo było z Turynem. Kilka lat wstecz wybrałam się z poznaną w internecie dziewczyną na wycieczkę do Włoch. Środkiem transportu był oczywiście autostop, a azymutem farma gdzieś w Umbrii i praca wolontariacka (za dach nad głową i ciepły posiłek). Po kilku tygodniach nasze drogi się rozeszły, Magda pojechała na południe, wobec czego ja postanowiłam udać się na północ. Znalazłam kolejną pracę – tym razem przy zbiorach orzechów laskowych w Piemoncie (orzechy trafiały docelowo do producenta Nutelli, co wydawało mi się wtedy absolutnie fantastyczną sprawą). Przez blablacar znalazłam kierowcę jadącego na północ. Kierowca okazał się czarującym przystojniakiem w moim wieku, który dodatkowo wracał z jakichś mistrzostw Włoch lacrosse. Wymieniliśmy się numerami, po czym odstawił mnie pod wskazany adres, gdzieś w maleńkiej wiosce między Turynem a Asti. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że praca okazała się ściemą, a ja wyląduję na odludziu z tabliczką “Torino” przy drodze krajowej zaledwie kilka dni później. Tytułowe love story nie ma happy endu, ale miłość do miasta pozostała.
Turyn otoczony jest wzgórzami, w Alpy jest stamtąd całkiem blisko, tak samo jak i nad morze. Przez miasto przepływa rzeką i jest tam sporo parków. Turyn nie jest za duży, a to, że jest piękny, zobaczycie zaraz sami.
Normalnie jadąc w miejsce, na które napalam się od lat, widząc w prognozie pogody deszcz, deszcz i deszcz, chce mi się płakać. Tym razem zupełnie mi to nie przeszkadzało, bo będąc w Turynie możesz śmiało zapomnieć o istnieniu parasolki (do czasu, aż jak grzyby po deszczu zaczną wyrastać uliczni sprzedawcy zza dosłownie każdego rogu). Centrum miasta składa się z nieskończonej ilości krużganków, kiedyś zbudowanych dla króla, który to chciał się przechadzać ulicami nawet w deszczowe dni. Czasami miałam wrażenie, że niektóre uliczki przypominają mi Kraków, może nie bez powodu oba miasta były kiedyś stolicami w swoich krajach.
Podczas mojego poprzedniego pobytu nie mogłam pozwolić sobie na zbyt wiele wydatków, dlatego dopiero tym razem zdecydowałam się zobaczyć Muzeum Egiptu. Miałam kiedyś poważna zajawkę na starożytny Egipt- swojego kota nazwałam Luksor. Jak nie zwiedzać Muzeum Egiptu? Na pewno w niedzielę- ilość rozwrzeszczanych dzieciaków jest wyższa niż wszystkich mumii, nie ma także jednej ścieżki zwiedzania, więc robi się bałagan.
Jako największa fanka bazarków i targowisk nie mogłam obejść się bez zwiedzania także tych turyńskich.
All you CAN’T eat:
Dla podbicia SEO na blogu dopisuję: całun turyński, fabryka fiata, lavazza, Juventus, Mole Antoneliana. Jeśli już bardzo chcecie, to po kolei: całun nie jest wystawiany zwykłym śmiertelnikom, fabryki Fiata przeniosły się do Chin, Juve- nie mam zdania, z Mole jest ładny widok, a w środku są m.in. buty Marilyn Monroe. Jeśli wolicie poczuć się jak lokalsi, idzcie w dzień do parku Valentino, na obiad (kolację) do Fratelli Roselli, a na wieczorne piwo na San Salvario. Rano po chleb i na kawę do Perino Vesco. Lody? Gelato Amico, tradycyjna La Romana, ewentualnie Grom. Dla szukających wrażeń- via Ormea słynna jest z prostytutek, stoją tam dniami i nocami. Na niedziele- mecz drużyny lacrosse! 😉
Pingback: Miesiąc w skrócie | Maj 2017 | Zen Blog()