,,Ta ziemia taka czysta, jakby umieciona skrzydłem aniołów… ”
Jeśli znacie ‚‚Pieśn kronikę” Marka Grechuty i właśnie o taką Polskę walczycie, to powiem wam od razu- takiej Polski już nie ma. Ale jest za to Rumunia i Transylwania. Mniej równinna, ale równie nostalgiczna, cicha, starodawna, gdzie czujesz się tak zwyczajnie dobrze, jak w domu.
Ale mogę nie być obiektywna. Przyszło mi spędzać urodziny (sama sobie to zaplanowałam, nie zazdroście mi pomysłowego chłopaka) w miejscach, gdzie po uszy objadałam się najlepszym chlebem, w ciągu jednego dnia zdążyłam sobie opalić nos, a także wpaść w śnieg po pachy, żeby na koniec pić przepyszne rumuńskie wino pod ogromną pełnią księżyca.
W związku z tym, że jest to dosyć długi wpis, dla ułatwienia (lenie) załączam spis treści:
1.Brasov
2.Rasnov
3.Bran i zamek Drakuli
4.Sibiu
5.Trasa Transfogarska poza sezonem
BRASOV
Wiedziałam już, że mi się tu spodoba, kiedy wysiadając z wypchanego do granic mini busa wpadłam na dziewczynę mniej więcej w moim wieku, z czwórką dzieciaków dookoła, a piątym przy cycu, zaciągającą się mocnym papierosem. W głowie układałam już kadry i podpisy na instagram, czując się przy tym niczym Steve McCurry, ale patrząc na jej minę (co tu dużo mówić- nieprzyjazną), zwyczajnie zrezygnowałam. Musicie więc sobie wyobrazić tę scenę, ale jeśli mieliście już okazję być w Rumunii (albo w wielu polskich miastach, jak moim rodzimym Brzegu, gdzie takie obrazki są codziennością), to pewnie wiecie o czym mówię. Rumuński folklor i różnorodność to naprawdę ciekawa mieszanka, ale to nie jedyny powód dla którego polecam odwiedzić to miasto. Mój ukochany cytat ”dreams are Paris, reality is Bangladesh” także i w tym przypadku znajduje idealne odzwierciedlenie. Brasov słynie z głównie z iście hollywoodzkiego krajobrazu i napisu Brasov właśnie górującego nad miasteczkiem. Za kilkanaście złotych możecie wziąć kolejkę i dostać się na górę w kilka minut, dla oszczędnych wytyczona została także ścieżka na górę. Oczywiście domyślacie się którą opcję wybrałam, stąd nie wiem, ile czasu idzie się pod górę, ale przy 28 stopniach nic mnie nie zmusi do trekkingu.
Nie jest to jedyny punkt widokowy, jeśli lubicie patrzeć na świat z góry, a gardzicie dronami. Za darmoszkę możecie wspiąć się jeszcze na Cytadelę. Wzgórze jest niższe, prowadzą tam już tylko schody, możecie za to z bliska poprzyglądać się dachom i rumuńskim kotom (chociaż sama żadnego nie widziałam).
Albo wziąć hostel z widokiem
Co innego można robić w tym romantycznym poniekąd miasteczku? Moja największa miłość, chleb, podpowiada- jeść. Nie darowałam sobie, warto było wrócić z przesuniętą (do przodu) dziurką w pasie i opuchniętą od takiej ilości glutenu twarzą, ale JAKIE TAM MAJĄ PIECZYWO, TO JA NIE MOGĘ. Piekarenki (Lotus = 10/10!!), cukiernie i zwyczajne budy, w których za złotówkę, złoty pięćdziesiąt możecie popróbować (nawet wegańskich!) precli, bułek maczanych w rumie i maku, bułek- chałek, a w związku z tym, że są tam mocno popularną przekąską, w każdym punckie stoją panie, które na bieżąco zwijają, wałkują i wypiekają te pyszności. Zdarzy się więc nie raz (jeśli tak jak ja odwiedzacie je średnio co godzinę i nie jest to fikcja literacka), że załapiecie się na jeszcze gorące prosto z pieca. Bierzcie od razu 5, nie ma opcji, że nie zjecie. Ile bym oddała, żeby mieć taką rumuńską piekarnię w Warszawie!
Ps. w miasteczku jest też wegańska restauracja oraz cukiernia raw i ta jest naprawdę bombowa. W życiu nie powiedzielibyście, że ich ciasta robione są z surowych składników.
RASNOV
Być może jakaś rumuńska księżniczka z Transylwanii chciała poczuć się jak te filmowe, hollywoodzkie i także z tego powodu Rasnov ma również swoją nazwę górująca nad miastem (w iście rycerskim stylu, bo na tym samym wzgórzu stoi też średniowieczny zamek). Tu również wjedziecie przeszkloną kolejką na samą górę, a jeśli planujecie także zwiedzić ruiny zamku, wypłaćcie dodatkową gotówkę będąc jeszcze na dole. Inaczej tak jak mnie, przyjdzie wam się zadowolić piwem pitym pod zamczyskiem (co i tak było epickie), szczególnie, że…
bRAN – ZAMEK DRAKULI JEST PRZEREKLAMOWANY
Z Rumuńskimi autobusami jest tak samo jak z moim pisaniem o tym, że jutro na blogu pojawi się nowy wpis. Dokładnie to samo prawdopodobieństwo, że bus przyjedzie, a ty pojedzisz, albo nie utkniesz w upale w korku, bo nie ma asfaltu i nie wiadomo kiedy będzie. Udało nam się jednak dostać do zamku w Bran, zamku Drakuli (który nigdy nawet tam nie był) i czar prysł. Zamek nie urywa czterech liter, niczego nie urywa, obłożony jest tonami sklepów z pamiątkami i autobusami turystów i stoi na bardzo niskiej skarpie (w internecie wygląda to inaczej). Przyjechaliśmy i postanowiliśmy stamtąd wyjechać. Nauczeni doświadczeniem jednak (i masą widoków po drodze) uznaliśmy, że do Brasov (20 km) wracamy pieszo. Dziś wiem, że nie było warto- droga jest całkiem niebezpieczna, nie ma pobocza, słońce spaliło nas na raki, a Sergio nie odzywał się do mnie pół dnia (hehe). Wszystkie stada owiec i koni, które mijaliśmy wcześniej autobusem poszły już dawno w inne miejsca, z moich widoków zostały więc wspomnienia, ale kto by się martwił odciskami na piętach, kiedy jesteś na wakacjach i hej przygodo! Pamiętacie, że ponoć mój dziadek był cyganem, no nie? Muszę więc od czasu do czasu zachowywać się jak oni (czy będzie rasistowskie jak powiem, że nie kradnę?).
SIBIU
Rzeczywiście jest to mocno niemieckie miasto, co miejscowi podkreślają w każdy możliwy sposób- wszędzie powielane podwójne nazewnictwo miasta, Hermannstad, menu w niemieckim w restauracjach, niemiecki ponad angielski w mowie lokalsow, zimmer frei na każdym rogu. I pomimo niewielkiej odległości od Brasov, jest tak zupełnie różne.
Zacznę od najprzyjemniejszych rzeczy, czyli piekarni- tutaj też nie zawodzą, co więcej chlebki wskoczyły na wyższy level i w tym mieście przeważają smażone (coś na wzór naszych pączków, ale dużo większe) i maczane w cukrze. Bomba kaloryczna, ale ja od takich bomb mogę tyć, yolo, jak mawiają klasycy. Mniej więcej w tym czasie najbardziej na świecie tęskniłam już za swoim psem, głaskałam więc każdego bezpańskiego i ryczałam kiedy przyzwyczajały się do mnie po minucie (a ja do nich), nie mogąc zrobić nic. Jeśli oglądaliście Rick & Morty to trzymajcie kciuki, żeby psia planeta istniała naprawdę. Ja chcę w to wierzyć. Sibiu w środku tygodnia i przed sezonem jest jeszcze leniwe, dobre na odpoczynek i spokój.
A jak już wypoczniecie, to najlepiej jest zrobić to:
THE MOST EPIC ROAD IN EUROPe- TRASA TRANSFOGARSKA, czyli do końca nie wierzyłam, że nam się uda!
Nie wiem na jakim świecie żyłam przed odkryciem tego miejsca, ale moje życie znacznie zmieniło się odkąd dowiedziałam się, że w Rumunii mają TAKIE widoki. I kiedy już nie interesowało mnie nic więcej do zobaczenia w tym kraju, a ja nie mogłam doczekać się aż wjadę na sam szczyt (i gdybym była facetem sikałabym na prawo i lewo patrząc w dół), okazuje się, że jest to mocno sezonowa atrakcja, otwarta od czerwca do września (a mój pobyt w Rumunii to końcówka kwietnia). Atrakcja dla mobilnych, albo rowerzystów. Płakałam już w życiu w urodziny i jest to (nie będę owijać w bawełnę) chujowe i niezapomniane uczucie, gdybym miała to powtórzyć w Rumunii, całując klamkę bramy wjazdowej na te niebiańska autostradę, nie byłabym już tą samą osobą. Co się okazuje! Okazuje się, że od niedawna w Sibiu funkcjonuje firma, która dowozi turystów pod wyciąg na wjeździe na trasę, skąd wystarczy, że zbierze się 12 osobowa grupa i jesteście już w drodze do jeziora Balea! Nie jest to najtańsza opcja, jezioro wciąż było zamarznięte, śnieg- dosłownie po pachy, a tunel do przejścia na drugą stronę trasy zalany topniejącą wodą, ale i tak WARTO! Widoki, szum wodospadu, garstka ludzi dookoła i bose stopy na śniegu – te urodziny nie mogły być lepsze.
To już koniec rumuńskich opowieści, w tydzień nie da się zobaczyć więcej, ale montuję jeszcze video. Znajdziecie je (kiedyś, prędzej czy później) na moim kanale na yt, dajcie suba, niech mam chociaż 10!