Najlepszy dzień wakacji to ostatni dzień wakacji! I nie dlatego, że jutro się kończą, tylko zwyczajnie zawsze wszystko układa się inaczej, lepiej, niż do tej pory. Sama z resztą nauczyłam się już mieć więcej luzu wobec rzeczy, na które nie mam wpływu i myślę, że tak należy postępować na Kubie, żeby nie zwariować. Późno przyszło? Lepiej późno niż wcale.
Na dwa dni przed wylotem najbardziej na świecie zamarzyło nam się polecieć na Isla de la Juventud, jednak jak mówi słynne przysłowie ”dreams ara Paris, reality is Bangladesh” – bilety trzeba byłoby rezerwować z conajmniej tygodniowym wyprzedzeniem. No cóż, nie wiem do końca czy byłoby tak rajsko, jak zazwyczaj bywa w przewodnikach, w końcu na wyspie ukrywał się sam Fidel. Ilość zdjęć i błogosławieństw chyba znacznie by mnie przerosła. Szukając więc atrakcji w drodze pomiędzy Pinar del Rio, a lotniskiem w Havanie, padło na Soroe.
I to był naprawdę dar od losu pod wieloma względami!
Umówiona taksówka okazała się pomarańczowym Fordem z 55 roku. Casa, w której nocowaliśmy, składała się z dwóch pokoi, ogromnej łazienki i kuchni (w której w sumie nie wiem co można sobie przygotować, skoro niczego nie kupisz), a gospodyni to kochana ciocia, która śmiało mogłaby startować w Master Chefie edycja: gotowanie cudów z niczego. Ta sama biała kapusta nie była już tylko poszatkowaną białą kapustą. Uduszona z winem i octem smakowała czymś pomiędzy słodkim bigosem, a niebem. A kiedy w bezmięsnym sosie znowu znalazłam kawałek mięsa, Dona Maria przepraszała ze łzami w oczach, a drugiego dnia na stole lądowały świeże frykasy i mrożone ananasy.
Jeśli więc z poprzednich wpisów mogliście mieć (słuszne) wrażenie, że średnio udało mi się z Kubą zaprzyjaźnić, tak dziś będą same superlatywy!
Wychodząc na godzinny trek (tym razem mirador okazał się darmowy) kto będzie na górze pierwszy: turysta w butach trekingowych na koniu, czy Marina Furdyna w sukience i oficerkach? Widoki z góry warte zachodu, ale nie łudźcie się, koń dojeżdża i tak tylko do połowy wysokości. Naturalnie życzliwi Kubańczycy na dole o tym nie mówią, ale to sprawiło tylko, że śmiałam się jeszcze głośniej.
Nie wiem jak reszta ludzi, ale ja, widząc morze latem, chcę od razu do niego wejść. Może być to utrudnione, kiedy znajduje się ono w odległości ok 100 km, ale hej, matka natura przecież nigdy nie zawodzi. W Las Terrazas, 4 km od hotelu Moka (nie róbcie tego błędu i nie idźcie pieszo licząc, że ktoś się po drodze zatrzyma, w obie strony) za ekologiczną wioską popływacie w ciepłych źródłach San Juan. Woda jest tak czysta, że widząc kupy ryb na kamieniach masz mieszane uczucia, ale skoro już tu przylazłeś pieszo…
Co się martwisz, co się smucisz, ze wsi jesteś, na wieś wrócisz– pewnie dlatego dobrze odnajduję się w miejscowościach z setką mieszkańców, z ciszą przerywaną dzwonami kościoła i odgłosami zwierząt. Zabrzmi to trochę sentymentalnie, ale Kuba stanęła na wysokości zadania i pożegnała mnie sielskim wieczorem, malowniczym zachodem słońca i pełnią księżyca. Taki jest właśnie mój ostatni dzień wakacji.