Sierpień – oczekiwanie i smutek

In Podróże, Polska, Przekrój

Był koniec sierpnia. Nocami hulały sowy i nietoperze krążyły bezszelestnie nad domem. Las pełen był szumu, morze – niepokoju. W powietrzu było oczekiwanie i smutek, a księżyc wschodził wielki i złoty. Muminek zawsze najbardziej lubił ostatnie tygodnie lata, ale nigdy dokładnie nie wiedział dlaczego.*

Sierpień 2021

Nie do końca jeszcze w to wierzę, kiedy koła samolotu odrywają się od ziemi. Koła samolotu, w którym siedzę, na pokład którego dostałam się tak zwyczajnie i bez problemu. Czyli latanie to znowu chleb powszedni? Kiedy z głośników pada komunikat cabin crew prepare for landing  wyjmuję z uszu słuchawki, szeroko otwieram oczy i oddycham głęboko. Wiem, że to jedyny sposób, aby zamrozić czas, a trwającą chwilę po prostu przeżyć. W myślach składam sobie obietnicę, że od teraz każdą wartą zapamiętania chwilę zatrzymam w sobie na zawsze.

[…] Posiadanie w teraźniejszości własnej egzystencji, uważność wobec chwili, każdej chwili, nie tylko tej uprzywilejowanej i wyjątkowej, bez poświęcania jej na rzecz przyszłości, unicestwiania w planach i projektach, bez traktowania jej jako tego, co ma szybko minąć, by stać się czymś innym.**

Co widzę, co słyszę i co czuję.

Z tych momentów poskładam sobie później coś w rodzaju apteczki pierwszej pomocy na dni, w których najmocniej będę ich potrzebować. A będzie ich sporo, bo zapowiada się, że zima po swojemu karty porozdaje.

Sierpień wyrzucił mnie na brzeg, ale chyba wrócę do siebie.

Warszawa

Na pierwszy rzut oka nie zmieniło się wiele. To mnie nieco uspokaja, przynajmniej odbyło się bez szoku, na który na pewno nie byłam przygotowana. Pierwszy łyk primitivo z Iluzjonu, pierwszy napotkany warszawski kundelek i typ nazywający mnie szmatą i czuję, że jestem u siebie. Czasoprzestrzeń nigdy nie istniała – bo jak wytłumaczyć, że te dziewięć miesięcy rozłąki zlały się w jeden dzień? A może tak naprawdę nigdy się nie wydarzyły?

Jest wieczór, mokotowski księżyc wyłania się zza chmur, a ja stoję na balkonie i palę papierosa. Warszawa i ja, znowu Warszawa i ja.

Szkoda tylko, że to wszystko się kiedyś skończy – kolejne słowa piosenki, którą obowiązkowo puściłam sobie na ripicie, zdają się jakby nie docierać, zasłonił je dym, a ja stoję, stoję i gapię się w księżyc.

Co widzę, co słyszę i co czuję.

Ah, ten sierpień, gniję dla niego jedenaście miesięcy.

Mamy z Warszawą dla siebie kilka dni. Ja jej o tym, że mam w swoim nowym mieście las pod domem, a ona mnie jagodziankami. W tym starciu nie mam szans, koniec, przestaję walczyć z własną naturą.  Przesiąkam maślaną kruszonką, daniami mącznymi i gdyby mnie przekroić, to w środku mam ciasto drożdżowe.

Kolejną kawą stawiam opór produktywności, nie umiem się skupić, kiedy na tych szerokich ulicach jest jeszcze tyle do zobaczenia. Szczęście mierzę aplikacją do liczenia kroków. Żar leje się z nieba. Dzisiaj będzie kumulacja!

Znów mam wokół siebie wszystko, czego mi potrzeba do szczęścia: staruszki, lumpeksy, księgarnie, warzywniaki i całą Warszawę tylko dla siebie. Wyjeżdżam ze sporym książkowym nadbagażem i buddyjską ochroną na nadgarstku. Czuję, że działa.

bałtyk

Droga już z pamięci. Dwa ronda, za torami w lewo i w lewo za mostkiem. Na horyzoncie już sosienki pachnące, ten błękit nieba nie do podrobienia (drugi akceptowalny kolor nieba jest tylko w Rzymie). Ah, witaj mi matko najdroższa.

Pierwsze kroki po plaży i już przepadłam. Miękkość piasku otula mnie, wsiąkam w nią, czuję się jak panie z reklam zmiękczacza do prania. Automatycznie zaplatam wokół siebie ramiona, morska bryza pachnie świeżością, moje hormony szczęścia otwierają szampana. Jestem w swoim żywiole. Bałtyk w sezonie to moja rybka – wędzona, smażona i w każdej postaci. A więc tak wygląda pełnia szczęścia!

Czy woda będzie dość ciepła do kąpania? Pierwszy z trzech dni ma być jedynym słonecznym, co wcale mnie nie zniechęca, zaciskam więc zęby i niczym Wim Hof wchodzę po szyję “na raz”. Nie chcę wyobrażać sobie, że jestem gdzieś indziej, w cieplejszych i czystszych wodach. Bałtyk ma mi do zaoferowania właśnie to, więc takim go akceptuję. To chyba już morsowanie. Woda szczypie, ale powoli zaczynamy wspólny taniec, z każdym oddechem jestem dokładnie tu, gdzie mam być. Przede mną rozpościera się morze drzew i morze nieba. Amerykanie mieli kiedyś piękne słowo: “yonder” i doskonale określa ono miejsce, w którym właśnie się znajduję. Out there, yonder.

Naprawdę nic mi dzisiaj nie potrzeba.

Pędzilibyśmy szczęśliwy żywot, gdybyśmy zawsze żyli teraźniejszością i cieszyli się wszystkim, co nam się przydarza  –  tą myślą Thoreau wracam do swojej skorupki. Wekuję ostatnie relikwie i obracam je do góry dnem. I czekam na przyszły ulubiony miesiąc roku.


*  Tove Jansson, W Dolinie Muminków

** Claudio Magris, Podróż bez końca

Scroll Up