Tak naprawdę to zastanawiam się, czy też, czy mój ojciec nie powinien opatentować nazwy „rybacówka”. To połączenie jego pasji do ryb oraz marzenia o posiadaniu własnej bacówki, takiej, w której się urodził. Jakby co, to ten post będzie dowodem na to, że Sylwester był pierwszy!
Kilkanaście lat temu ojciec postanowił wykopać sobie staw. Czy ja, gimnazjalistka, ciągle pamiętająca jeszcze wiele nastoletnich wieczorów przepłakanych w łazience w towarzystwie rybich łusek (nie pytajcie), mogłam podejść z jakimkolwiek entuzjazmem do tego pomysłu?
Stawy to nie jeziora. Mają swoją charakterystykę (i absolutnie nie próbuję się tu wymądrzać): są raczej płytkie, zarośnięte, mulaste. Pływanie w stawie to dla mnie absolutna ostateczność. Dlatego przyznaję szczerze, że ten wody lazur zdziwił i mnie. Jeszcze nie tak dawno żyły tam głównie karpie- wiadomo w jakich warunkach żyją te zwierzęta. Ale mimo tego pamiętam za dzieciaka kąpiel, czy łyżwy zimą. Zasada przetrwania? Dna się NIE DOTYKA, a to, co płynie koło nogi to raczej na pewno jest szczupak, nie myśl o tym.
Jeśli przeszło wam kiedyś przez myśl, aby mieć dom nad jeziorem, musicie wiedzieć, że jest z tym masa roboty. Mniej więcej odkąd topnieje śnieg do czasu, aż spadnie kolejny – czyli znaczna część roku- to okres, kiedy trzeba całkiem często kosić trawę. U nas jest jej całkiem sporo. Zimą, zabawnie to zabrzmi, ale trzeba karmić ryby. Wodę od czasu do czasu należy także wyczyścić z liści czy innych śmieci, coś przebudować, powiększyć. Natura nie jest łaskawa i w jeden sezon potrafi wysuszyć wodę do dna, by za chwilę zalać całą powierzchnię dookoła.
Nie muszę chyba mówić, że całą tę robot mój ojciec wykonuje sam, ale wiem, że cieszy go, kiedy po prostu doceniamy jego pracę. Mimo tego, że staw na dziś dzień wygląda świetnie (wyspa jest nowa, tak samo jak i ogródek), tato planuje staw jeszcze powiększyć i obsadzić roślinami, a także zbudować tam bacówkę.
W tej samej miejscowości, wiosce Osiek Grodkowski, stoi również XVIII-wieczny pałac. Zawsze mnie fascynował. Z dzieciństwa pamiętam tylko podchody i zaglądanie przez dziurkę od klucza na majestatyczne drzwi i zdobione podłogi, nie udało mi się jednak nigdy wejść do środka. Do czasu. Kilka miesięcy temu pałac wykupił prywatny przedsiębiorca i od razu rozpoczął jego naprawę, a nam w końcu udało się go zobaczyć!
Pałac jeszcze kilkadziesiąt lat temu był w całkiem niezłym stanie (w przeciwieństwie do popadających od dawna w totalną ruinę grobowców, parku czy budynku stajni dla koni), mój ojciec pamięta odbywające się tam wesela jak i oryginalne wykończenia, piece czy żyrandole. W latach 90-tych odbyła się tu pewna tajemnicza akcja – wojsko na kilka dni odcięło dostęp do parku, a z pałacu wywieziono wszystko, co tylko miało jakąś wartość. Kto, co- nie wiadomo. Od tamtego czasu nikt nie dbał już o budynek, który stawał się coraz większą ruiną. Okna zamurowano, ale oczywiście nie było to żadną przeszkodą i w ten sposób rozeszły się pozostałe „wartościowe” kawałki piecy czy marmurów.
Dziś bardzo dużo już się zmieniło- dach jest całkowicie nowy (mieszkańcy ubolewają, że nie ma już charakterystycznej łuski, ale ponoć nikt już takich dachówek nie robi), są nowe podłogi i stropy, dobudowano brakujące elementy zwieńczeń. Bardzo jestem ciekawa efektu finalnego, bo czuję się w jakiś sposób związana z tym miejscem.
Łatwo sobie też wyobrazić, że sprawa budzi spore zainteresowanie mieszkańców, wielu z nich marzy o posadzie lokaja czy kustosza u nowego władcy (pałac ma być zagospodarowany na mieszkanie i biura). A ja ze swojej strony raz jeszcze dziękuję panom za wejście (nawet dla mojego psa) i mam nadzieję, że wino smakowało.