”Wieczorami chłopcy wychodzą na ulice
marzą o życiu w dalekich krainach
spoglądając w puste lornetki butelek
dyskutują o amerykańskich filmach.
(…) Robią wszystko, żeby stąd uciec
kiedy wreszcie mogą, to wtedy nie mogą się ruszyć.”
Havana nadal pozostawiała po sobie pewien niesmak, perspektywa ucieczki na zachód była więc słodka i kusząca jak przedojrzała papaja. Chociaż zaraz okaże się, że papaja może równie dobrze smakować jak rzygi, ale o tym kiedy indziej. Złapaliśmy pierwszy Viazul, który wyjeżdżał z Havany i bez rezerwacji, kontaktów i jakichkolwiek emocji, ruszyliśmy w drogę. Tradycyjnie, jak to na Kubie, trasa o długości 200 km okraszana jest dwoma przystankami na pseudoautostradzie w sklepikach, w których jest tylko sok z mango (z kartonu), czosnkowe chrupki, butelki z wenezuelskim olejem i paczki grubomielonej kawy. Szansa, że turysta zostawi tu więcej niż 1 CUC (odpowiednik 1 dolara) jest znikoma, ale sklepik prowadzi znajomy znajomego. Kierowca autobusu ma czas, turysta pieniądze do wydania, a sklepikarz dzieci do wykarmienia. Po każdej nocy przychodzi dzień, tak więc i po czterech godzinach jazdy rozklekotanym, acz z super sprawną klimą autobusem, dojechaliśmy na miejsce.
Tutaj muszę poświęcić jeszcze chwilę dla klimatyzacji, bo jest to zdecydowanie najważniejszy element kubańskich ekwipunków domów, casas i autobusów (tuż obok głośnika, z którego na full można puszczać remixy Enrique Iglesiasa z Pitbulem). Kierowca nie pojedzie, jeśli klima nie chłodzi. Kierowca ma okulary aviatorki, cygaro w pysku i klimę nad głową. A jak tego ostatniego brakuje, to zajeżdża się na najbliższą stację serwisową (w rzeczywistości wybetonowany plac ze stertami palet i kilkoma pracownikami), gdzie przy dobrych wiatrach (dosłownie!) po godzinnym postoju można dalej ruszać w drogę.
Pinar del Rio zaskakuje mnie od samego wyjścia, odkąd pocałowałam ziemię niczym znany wszem i wobec człowiek bo nie ma natarczywych ludzi. Nie wierzę. Nikt nie proponuje taksówki, nikt nie sprzedaje kapeluszy, zapalniczek, sznurków czosnku, dziwnych cygar zwijanych w białe papierki, losów na loterie, w których nie sądzę, że można wygrać więcej niż karta z godziną internetu, a nawet jakoś specjalnie nikt się nie gapi. Nie wierzę, bo trochę liczyłam na to, że znajdzie się jakiś serdeczny Kubańczyk, który ma casę i przyrządzi nam wspaniałą kapustę szatkowaną z plasterkami zielonych pomidorów i talerzem białego ryżu na kolacje. Na Kubie dwie rzeczy są pewne– że nie kupisz bułki w piekarni, jeśli nie masz kartek, oraz że na ulicy znajdziesz nocleg i prywatną taksówkę z dyspozycją 24/7 w ramach tej samej taryfy. Casa, do której trafiliśmy była jakby luksusowa- telewizor 15 cali, ale płaski, laptop, człowiek z iphonem, człowiek w conversach, radośnie płynący do uszu angielski… Za 25 dolarów za dobę mamy nocleg na idealnie wyprasowanym prześcieradle, łazienkę, po której mogłabym biegać, z wanną, prysznicem i mydłem w płynie, nieskończoną ilość soku z papai (boże, nie…) i kapustę z ryżem i pomidorami.
Jest już ciemno, a (znowu zacytuję Myslovitz) latarnie nie świecą, bo zwyczajnie ich nie ma, na ulice wyłazi więc kwiat młodzieży kubańskiej, w końcu jest piątek. Mohito za dolara i to nie takie, w którym szukaj rumu, a podane w finezyjnym miedzianym kubku (i mówię to bez ironii), z cukrową otoczką i łodygami mięty. Kończę po trzech i wychodzę bliska płaczu, bo chłopiec nas wyściskał za napiwek. Zostawiliśmy trzy dolary. Nie mówię o tym po to, żeby podkreslić jak wiele dla niego znaczą te pieniądze, którymi my ot tak szastamy na prawo i lewo. Jest mi przykro, że jest tak, a nie inaczej. Jakby tego było mało, po powrocie do naszej luksusowej casy, właściciela odwiedza grupka znajomych, wszyscy na oko dwudziestoparoletni. Świetni ludzie- po studiach, biegle mówiący po angielsku i francusku, a nawet ktoś wychylał się z włoskim. Ludzie, którzy mają totalnie gdzieś kubańską rewolucję i co roku starają się o wizę do Stanów. Wiadomo, z jakim skutkiem. Jeden z nich, ten w conversach, szczególnie zapadł mi w pamięć, bo miał najsmutniejsze oczy, jakie w życiu widziałam. Jest pielęgniarzem, dostał niedawno od rządu propozycję zagranicznej delegacji do Wenezueli. Odmówił, przez co pewnie szybko nie dostanie wizy nawet do Meksyku. Planuje wyremontować na wiosnę największy pokój, który wynajmie turystom, a sam zamieszka w dwóch pozostałych z mamą, babcią i dziewczyną. Turystów jest tu znacznie mniej niż w Hawanie, większość i tak robi najczęściej jednodniowe przystanki w drodze do Vinales, ale z tego i tak są lepsze pieniądze, niż z pracy w szpitalu. Z miasteczka wyjeżdżać nie planuje, bo na Kubie nie ma tak, że gdzieś jest lepiej, chyba, że w końcu dostanie wizę do Miami.
Sobota budzi się pianiem kogutów i myciem podłóg. Gdzieś już to grali. Wybieramy się na pieszą wycieczkę po mieście, które ma jedną atrakcję turystyczną do zaoferowania- fabrykę lokalnego alkoholu. Otwierają o 9.00 i jak w przypadku Hawany w rzeczywistości byłoby to nie wcześniej niż 10.30, nam udaje się wejść już o 8.20. Fabryka, a właściwie fabryczka, dziś jest tylko cześciowo otwarta dla turystów. Pracownicy mają wolne, oglądamy więc taśmę, na której butelkuje się guajabitę, a dumna pani częstuje nas nasiąkniętymi owocami dzikiej guawy. Spluwamy pestką na podłogę, dostajemy po szocie i 5 minut później mamy już odbębnione zwiedzanie. Wracamy do casy na śniadanie, które składa się z papai i soku z papai (nie mogę znieść posmaku rzygów, czy tylko ja tak mam?), próbujemy guavę, dziwny owoc, który smakuje jak mrożony jogurt truskawkowy zamoczony w cebuli. Gdzie te wszystkie banany, kokosy, frykasy i ananasy, które tak wielce mieliśmy pałaszować, aż nam bokami by wyszło? Co poszło nie tak? Na dokładkę dostajemy jeszcze wczorajszą (ponoć dzisiejszą, ale one tak smakują) bułę z trocin i mleka w proszku, którą faszerujemy (typowo) szatkowaną kapustą, pomidorami i ogórkami, doprawiając magii.
Turyści zatrzymujący się w Pinar del Rio zazwyczaj odwiedzają oddaloną o 25 km plantację cygar Alejandro Robainy. To jedna z najsłynniejszych na Kubie, a przewodniki piszą, że można na własne oczy uświadczyć procesu powstawania cygara od alfy po samą omegę, a w cenie 5 CUC jest nielimitowane łażenie po plantacji, zdjęcia robione pracownikom, zwijanie cygara i po dwa cygara na głowę. Powiedziałabym wam z wielką przyjemnością jak to jest zawijać w liścia banana swoje własne cygaro, ale okazało się, że jednak tego dnia plantacja jest zamknięta.
Dzisiejsza niedziela jest inna niż wszystkie niedziele w tym roku. Dziś są wybory, Kubańczycy więc od rana gromadzą się w lokalach wyborczych (na ogół czyichś mieszkaniach otwartych, tak jak zawsze, na oścież), panuje poruszenie, nikt nie puszcza jeszcze z rana na full despacito, a ja mijam pana ubranego w kubańską flagę. Rzeczywiście muszą być to ważne wybory. Co mnie już nie dziwi to zwiększona ilość zdjęć i obrazków Fidela, Che, Fidela i Che, Fidela i Raula (choć tych jest niewiele) na oknach, drzwiach i ścianach mieszkań. Co zaskakuje, to pojawiające się na słupach przejawy walki z komuną i hasła w stylu ”wybory na jednego kandydata, to nie wybory”. Tylko czy ktoś je w ogóle czyta?…