Od tygodnia jestem emerytem*: mam dokładnie tyle na koncie, ile większość polskich staruszków, jestem pierwsza w kolejce na poczcie (trzeba być za 15 ósma na miejscu, żeby tego dokonać), a przez ostatnie pięć dni zaliczyłam między innymi 3 bazarki i 2 cmentarze. Spokojnie, powstrzymam się przed relacjami z tych miejsc, a jeśli przyłapiecie mnie na porównywaniu cen czosnku i jajek, śmiało wezwijcie księdza i karawan!
Jestem emerytem na własne życzenie. Odwrotnością Benjamina Buttona – tutaj podmiot liryczny celowo zestarzał się w zatrważająco szybkim tempie, a ku uciesze obyło się bez dodatkowych zmarszczek i jakichkolwiek siwych włosów. Żyć, nie umierać. Czyżby?
*emerytem – w znaczeniu freelancerem. Boję się używać słowa na “b”, bo pewnie przeczyta to moja mama.
Siedem dni. Notatnik pełen planów. Stos książek czekających na swoją kolej. Nadrabianie zaległości ze znajomymi, którzy pracują w innych (niż ja dotychczas) porach. Jak wyglądał mój dzień i czy taki tryb życia jest ciekawy?
Poniedziałek zaczęłam z impetem, rozpisanym planem, świeżą energią, słowem: wydawało się, że nic nie stanie mi na drodze do zrobienia wszystkich rzeczy, o których mogłam tylko pomarzyć przez ostatnie dwa lata. Jak na prawdziwego warszawskiego freelancera przystało, dzień zaczynam więc od śniadania za 2 zł. Tutaj, jeśli jesteście zainteresowani, odsyłam do źródła miejskich promocji śniadaniowych i atrakcji w ogóle, Adventure Seekers. Kolejno na liście dnia znalazły się muzea z darmowymi wejściami, których jest całkiem sporo. Zawiedziona i rozczarowana remontem w Muzeum Gazownictwa (naprawdę bardzo chciałam je zobaczyć!) udałam się do Muzeum Geologicznego, gdzie zadziwiająco spędziłam dobre dwie godziny.

Fun fact: mieszkałam w bardzo bliskiej okolicy muzeum i omijałam je szerokim łukiem. Szare głazy na dziedzińcu to nie jest dobry marketing, umówmy się. Za to w środku jest pięknie, ciekawie i… pusto. Poza mną były jeszcze tylko dwie osoby. Tak, wiem, ludzie pracują.
Początkowy plan na muzea, po czym biblioteki, dalej parki, po czym dzielnice, szybko zweryfikowało i sprowadziło na ziemię samo życie. We wtorek przedzierałam się przez tłumy wycieczek szkół i emerytów (pozdrawiam!) w Muzeum Narodowym, gdzie wieszają już portrety Podsiadło, za to Muzeum Azji i Zamek Królewski w środę były dostępne tylko dla dyplomatów, tak samo jak Polin w czwartek. Dla świętego spokoju (tak ważnego na tym etapie życia) i stuprocentowej pewności, przeczekałam do wyjazdu wszystkich tych rządowych limuzyn i cóż, od jutra zaczynam od nowa!

Zmęczył mnie ten tydzień. Tydzień jeżdżenia dziwnymi autobusami z Woli na Stare Bielany, bocznych dróżek na tyłach Cmentarza Żydowskiego, pań kasjerek podejrzewających mnie o bycie urzędniczką skarbową (true story). Nie sądziłam, że próba odzyskiwania straconego czasu może być jednak męczącą. A może to jednak ta zima?
(Teraz na zakończenie powinnam jeszcze sypnąć przysłowiem w stylu: Na dzień świętej Doroty, ma być śniegu nad płoty, po świętej Dorocie wioska cała w błocie – jak na prawdziwą staruszkę przystało). Wnioski: jeśli być emerytką, to tylko taką jak Jane Fonda, dlatego ta seria będzie bardzo krótka!