“W Anglii nie ma miejsc oddalonych więcej niż o 70 mil od morza. Po chwili mówią: “Patrz, morze!” Jakby morze było olbrzymią ostrygą podaną na półmisku, która ma ten sam smak w jakikolwiek restauracji na świecie. Wysiadam z auta, rozprostowuję nogi, wciągam powietrze do płuc. Morze. Lecz to nie to, wcale nie to.”
“Po pierwsze, już samo położenie geograficzne mi nie odpowiada. ”
“A więc oddech morza i jego światła.”
“Czym morze nie mogło obdarować? Nie traciłam nadziei – brązowe i zielone szkła były pospolite, a błękitne i czerwone rzadkie: czyżby latarnie rozbitych okrętów?”
“Można było zawsze odgadnąć, gdzie znajdują się najlepsze muszle – na skrajach ostatniej fali, naznaczone tuszem smoły.”
“Morze dostarczało nam głównej rozrywki.”
“Dotknęłam powierzchni swojej skóry; to jestem ja. Ten kamień jest kamieniem.”
Wszystkie powyższe cytaty pochodzą z książkim “Opowiadania” Sylvii Plath, która kilka tygodni temu przypadkowo wpadła mi w ręce. Chociaż książka nie dotyczy morza, motyw ten przewija się przez pierwsze opowiadania w ramach nawiązania przeprowadzki Plath do Anglii. Łatwo przyszło mi postawić się w butach Plath pod tym względem – morze nigdzie na świecie nie wygląda tak samo.
Morze Północne, które odwiedziłam, znałam już z czasów mieszkania nad jego brzegiem w Holandii. Wtedy myślałam, że nie jestem w stanie wyobrazić sobie brzydszego morskiego krajobrazu. Wybrzeże w Skegness, które odwiedziłam w ciemno -żeby tylko zmienić otoczenie, swoją brzydotą strzeliło mnie w twarz. Woda w tak zwanych kolorach Polski czy 50 odcieni szarości, piasek, który jest błotem i wystające z morza wiatraki. Większą część dnia spędziłam w rezerwacie przyrody Gibraltar, bo ponoć zieleń uspokaja.