Okazało się, że kupując tanie jak barszcz bilety na Kubę, nie wyczerpaliśmy jeszcze puli dobroci skierowanej w naszą stronę. Wszechświat (albo linie lotnicze, sami wybierzcie w kogo wierzycie bardziej) obdarował nas całodniowym transferem w Mexico City i przyznaję– wtedy byłam już bardzo szczęśliwa.
Osiemnaście godzin i trzysta razy przewijająca się w głowie myśl, czy może nie przebukować biletów i zostać tu trochę dłużej. Powrót do cywilizacji (Starbucks, płacenie kartą, miejskie autobusy), ale tak różnej od europejskiej .Ale nie będę owijać w bawełnę– niewystarczająco dużo, aby móc napisać coś więcej, niż ”wow”, ‘‘wielkie miasto” i ”zdecydowanie trzeba tu wrócić”. Wydawało nam się, że przeszliśmy przynajmniej połowę, jednak wjeżdżając na taras widokowy Torre Latinoamericana, Meksyk zaśmiał nam się w twarz. To miasto nie ma końca, budynki sięgają po samiutki horyzont, i nawet nie chce sobie wyobrażać jak wygląda życie w Szanghaju czy Delhi. Po dwóch latach w Warszawie nadal nie wiem skąd wziąć autobus jadąc w przeciwnym niż zwykle kierunku, w labirynt wyjścia z metra Rondo ONZ zawsze ze mną wygrywa.
Bienvenidas!
Po tym, jak zobaczę Nowy Jork na własne oczy, zaktualizuję wypowiedź (albo nie), tymczasem śmiem twierdzić, że Mexico City to Nowy Jork Ameryki Południowej. Nowoczesne wieżowce? Checked. Jednokolorowe taksówki (różowe)? Checked. China Town? Małe, ale własne. A poza tym, albo przede wszystkim- pucybuty! Ten zawód nie wymarł i nie pytajcie ile razy zastanawiałam się, dlaczego nie ma już takich na ulicach Warszawy (przed wojną byli!). To nie praca– hańba. Hańba to mieć brudne buty.
To całkiem głupie, co teraz powiem, ale meksykański typ urody od zawsze kojarzy mi się z mistycznymi Majami i Aztekami, i patrząc na nich nie mogę nadziwić się, jak starzy są ludzie (jako gatunek).
Nie sprawdzaliśmy nawet żadnego przewodnika ani bloga, bo uznaliśmy, że nie ma sensu na tak krótki pobyt w mieście. Zostawiliśmy plecaki na lotnisku (w końcu wieczorem tam wróciliśmy) i cały dzień po prostu się szwędaliśmy. Mamy już sprawdzone wszystkie sieci supermarketów (po Kubie powoli zapominałam jak wyglądają pełne półki i co to promocja, a poza tym supermarkety to ulubiona forma rozrywki Sergio); dwie wegańskie knajpki, z czego jedna jest must eat, a druga super słaba, ale miała portretowy potencjał i wystrój z lat 30. Poza tym dobrze było się tak zwyczajnie pokręcić po ulicach bez celu, odkrywając miedzy innymi olbrzymi miejski targ, który zdecydowanie musi być przedsionkiem piekła (jeśli wyobraziliście sobie niekończące się stoiska tacos, to przywracam na ziemię– był to targ z wszystkim i niczym- maskotki, sztuczne kwiaty i przedmioty, których nie potrafię nazwać, coś w stylu chińskich sklepików wszystko po 2 zł ale na skalę Mokotowa); i całe tematyczne ulice: np. ulica tylko ze sklepami foto, ulica ze sprzętem agd, ulica z kurczakami, ulica z głośnikami (i każdy z nich grał zdecydowanie za głośno). Zastanawia mnie z jednej strony jak to jest mieć taki sklepik i przeżyć w dosłownym gąszczu konkurencji, ale poniekąd pomysł mi się podoba, bo potrzebując wagi kuchennej, łyżki do miksera i elektrycznej ubijaczki do mleka jedziesz po prostu w jedno miejsce. Sklepów z kapeluszami i braku w portfelu nie odżałuję!