Gdybym mogła swobodnie teleportować się do dowolnego miejsca na świecie, rzadko bywałabym we własnym mieszkaniu. Pewnie dlatego tak łatwo namówić mnie na każdą wycieczkę- byleby tylko zobaczyć, odwiedzić, posiedzieć. Kawa wypita w sieciówce na innej szerokości geograficznej nie smakuje tak samo, jak ta, z sieciówki pod domem.
Londyn, piątek 7/02, 9:00 rano
Jest bardzo wcześnie kiedy ląduję na jednym z londyńskich lotnisk. Wymemłana nocną podróżą z bardzo zimnego kraju, jedyne o czym marzę, to aby jak najszybciej znaleźć się w domu – wygodnej oazie czystych ubrań i świeżych ręczników. Za oknami ciągle jest jeszcze ciemno. Panuje tak zwana londyńska pogoda – gęsta, szara mgła szczelnie przykrywa okolicę i ostatnie, na co mam ochotę, to w nią wsiąknąć. Alternatywa spędzenia 7h na małym lotnisku jest jednak bardziej przygnębiająca. Zostawiam więc bagaż, łapię pierwszy pociąg do miasta i kiedy wyłaniam się z tunelu pod St. Pancras, nie wierzę własnym oczom.
Londyn wita mnie idealnie czystym niebem, słońcem i mieszkańcami w ubraniach jak z żurnala. Nie do końca dociera do mnie jeszcze, że z krainy lodu i wiatru przeszywającego kości (z gilem pod nosem), a także ludzi opatulonych po czubki głów, przeniosłam się właśnie tutaj. Że tylko na trzy godziny? Wykorzystam je więc najlepiej jak mogę!
Przed 9:00 mam już więc zaliczony spacer po Covent Garden i Trafalgar Square, gdzie odkrywam, że Big Ben jest w remoncie. Na horyzoncie nieśmiało pojawia się też słoneczna sylwetka katedry westminsterskiej – chyba jeszcze nigdy nie widziałam jej w takim świetle. Zachwycona odkrywam jak liczni są tutaj rowerzyści. Przy skrzyżowaniu nad rzeką długo czekam, aż uda mi się przecisnąć pomiędzy kolumnami rozpędzonych jednośladów. “Po powrocie do domu ściągam rower z balkonu, przecież nie ma zimy”- mówię do siebie.
Wiosenna pogoda udziela się wszystkim. Lekkie kurtki, rozchełstane płaszcze i gołe kostki, twarze wygrzewane w słońcu, kontra eleganccy panowie pod krawatem, nadrabiający w biegu poranną prasę. Fakt, że znalazłam się w tym miejscu i czasie, jest dla mnie jakimś rodzajem teleportacji. Bardzo mnie to cieszy.
Wypijam szybką kawę, żeby zdążyć zobaczyć jeszcze wystawę, o której marzyłam od dawna, a oczywiście zupełnie nie pamiętałam. Czasami więc instagramowe podpowiedzi okazują się przydatne! (W 99% przypadków jednak trafiają mi się bardzo dziwne gadżety z aliexpress – takie jak lejek do sikania na stojąco dla kobiet, czy mini wiadereczko zbierające gile spod nosa.)
W National Portrait Gallery udaję się więc prosto do sali z pracami nagrodzonymi w Taylor Wessing Photographic Portrait Prize 2019 . Portrety starych, chorych czy otyłych ludzi dają mocno do myślenia. Zapisuję nazwiska fotografów, w domu lepiej przyjrzę się ich pracom. Ostatnie minuty spędzam przed zdjęciami Sirli Raitmy, estońskiej fotografki, którą uwielbiam! Sirli fotografuje swoją matkę, Ehę, odkąd ta wpadła w depresję. Ale nie są to zdjęcia smutne, zimne czy przytłaczające. Eha to przepiękna kobieta i nie sposób oderwać od niej wzroku. Świat, w jaki wprowadzają nas te zdjęcia, jest magiczny i filmowy, prawie niemożliwy.
To były idealnie spędzone trzy godziny! Selfie or it didn’t happen!