Ludzie dzielą się na tych, którzy kochają kolendrę albo jej nienawidzą. Nie ma nic po środku. To zupełnie tak samo jak z miłością do Lizbony!
Pierwsze kroki w Lizbonie (po kilku dniach spędzonych w Porto, które mnie absolutnie oczarowało), a ja już wiem, że się nie polubimy. Za dużo rzeczy mi tu “nie gra” od samego startu. Mieszanka ‘zapachów’ z barów i restauracji z czterech stron świata, śmieci na ulicach (nawet na najbardziej turystycznym Praca do Comercio), ilość sklepików z chińskim plastikiem – gdybym nie rzadkie powietrze i brak wolno biegających kur, pomyślałabym, że znowu jestem w Hawanie. Nawet kolonialne i sypiące się budynki się zgadzały, za wyjątkiem wyblakłych już azulejos. Zupełnie nie dziwi mnie, że śpiewają tu Fado.
W Lizbonie dwie rzeczy są pewne: 1- że Miradouro to zawsze jakiś punkt widokowy, czasem darmowy, a czasem płatny. 2- Miradouro nie zawsze jednak musi oznaczać autentycznego cudu – może się okazać, że widok na miasto nie wart jest wspinaczki (ale i tak do oporu sprawdzałam je wszystkie). Jednak kilka miejsc jest super ciekawych, darmowych, a nawet wjedziecie na nie windą z portugalskiej Biedronki! Wjazd na ruiny klasztoru popularną windą Św. Justy to stanie w kolejce i 5 euro mniej. Wystarczy jednak obejść klasztor i wspiąć się do niego od strony muzeum archeologicznego. Frajda z jazdy windą nie wasza, ale czy w dzisiejszych czasach można się ekscytować jadąc windą? Możliwe, ale za 5 euro napijecie się też 10 letniego porto.
Po południu zaczynam już też rozpoznawać miejsca, w których byłam – miasto powoli przestaje być wielkie i chaotyczne. Czasem zawdzięczam to sklepom, placom czy pomnikom, ale tak samo często natarczywym sprzedawcom marihuany. Dzień kończę poleceniami Makłowicza – jak zawsze w punkt. Kieliszeczek ginjinhi z musowymi wisienkami, a potem po pamiątki do najstarszego sklepu z konserwami rybnymi w Lizbonie.
Leje, a żadna z aplikacji pogodowych nie daje szans na poprawę. Lizbona okazuje się pełna w sklepiki vintage, ale mój pech nadal trzyma, wobec czego to nie ja tym znajduję sobie super czapkę. Spróbowałam pasteis de nata – bo jak próbować, to tylko u źródła, ale nie zrozumiałam, czym zachwyca się świat. Pieczonym budyniem? Mercado da Ribeira wygląda jakby był stworzony dla turystów. We wtorek o 9 rano nie ma tam nikogo poza naszą dwójką i kilkoma Azjatami. Nadal leje. Nie wiem co ze sobą zrobić. Idę napić się porto tęskniąc za Porto. Saudade.
W ‘’Samotności Portugalczyka’’ jest opowiadanie o człowieku mieszkającym na cmentarzu. Jest 1 listopada, świeci piękne słońce. To więc idealny dzień aby spojrzeć na Lizbonę z jeszcze jednego miradouro – spod samego Jezusa Chrystusa Króla. Z ostatniej stacji zielonej linii metra bierzemy prom i w przeciągu 15 min jesteśmy po drugiej stronie.
Śmieszny jest ten Tag – niby rzeka, a pachnie morzem, wypluwa muszelki i brudzi buty białą solą. Pod pomnik Jezusa można dostać się miejskim autobusem, można też w pół godzinki pieszo. A na górze same atrakcje – można nabrać babcię, że jesteście w Świebodzinie, a mamę – że w San Francisco.
Wieje niemiłosiernie (pewnie dlatego, że całe miłosierdzie zaklęte zostało w pomniku), ale czekam wytrwale na zachód słońca. Wynik? Spektakularnego zachodu nie będzie – nagle znikąd pojawiły się chmury i zawisły dokładnie nad mostem.
Obeszłam naprawdę wiele. Zaglądałam w bramy. Wspinałam się po schodach bez marudzenia. Doceniałam różnorodność azulejos. Przejechałam się tramwajem. Spróbowałam pasteis i wina z Alentejo. A jednak nie zaiskrzyło, nie popłynęło, nie było fal. Za to Porto…