Koła pociągu wtaczają się na peron dworca. Miarowy ruch maszyny zdaje się poruszać w rytmie mojego pulsu, żeby za chwilę, zupełnie niespodziewanie, przyspieszyć do niesamowitej prędkości. Maszynista hamuje, a więc zwalniamy, jednak w moim ciele wszystko odbywa się na odwrót – z każdym kolejnym metrem czuję, że mam pod żebrami bombę zegarową. W pobliżu nie ma jednak nikogo, kto mógłby przeciąć odpowiedni kabelek na czas. Dziesięć, dziewięć… Zamykam oczy, biorę głęboki wdech i kiedy wydaje mi się, że wszystko mam pod kontrolą, zatrzymujemy się w miejscu, z którego czuć już morze. A przy odrobinie orzeźwionej podróżą wyobraźni można je także zobaczyć.
Chociaż nie było mnie tu dość długo, bez problemu rozpoznaję to miejsce. Swoboda poruszania się po dworcach i lotniskach to coś, co oddziela mnie od turystów (a przynajmniej mocno w to wierzę). Nie rozglądam się na boki, nie szukam zejścia z peronu, idę prosto do przechowalni bagażu, po czym wychodzę dokładnie tym wyjściem, którym planowałam wyjść. W rzeczywistości jednak opóźniam ten moment do maksimum, lustrując zza ciemnych okularów obiekty i ludzi. Jeśli miejsca nie trwają w bezruchu, to jak wytłumaczyć, że wszystko dokoła mnie wygląda dokładnie tak samo, jak wtedy, kiedy odjeżdżałam stąd ostatni raz?
Wychodzę na szare ulice zatopione w popołudniowym słońcu. Wiosna z całych przebija się na powierzchnię i z każdą minutą kruszy skorupę zimnej i brzydkiej w tej części świata zimy. Jest koniec marca, lecz trafiam na okno pogodowe, o którym nawet nie marzyłam! Podwijam rękawy płaszcza, a twarz wystawiam do słońca.
Gdynia właściwie nigdy nie podobała mi się jako miasto. Jeśli odejmiemy morze, klify i las, mamy miejski pejzaż bez właściwości. Jednak już dawno porzuciłam klasyfikowanie miast na piękne i brzydkie. Ocenianie książek po okładce nigdy nie było moją cechą, z resztą, mieszkałam już w kilku tzw pięknych miastach i cały ten ich wielki urok (wliczam w to także Rzym) w żaden sposób nie ułatwiał codziennego życia. Do Gdyni przyciąga mnie coś zupełnie niematerialnego. Niespełnione marzenie, które od czasu do daje o sobie znać i dopada mnie bez ostrzeżenia.
Spośród dziecięcych “kim będę jak dorosnę” najmocniej utrwaliło się we mnie marzenie o pływaniu po morzach. Ta najmniej poznana i opisana przez ludzkość część świata (przeczytałam ostatnio, że zdecydowanie więcej wiemy o kosmosie niż otaczających nas oceanach), jawiła mi się jako ostatni niezdobyty ląd, czekający tylko na podbój tak wyjątkowego odkrywcy jak ja. Marynistyczne książki pełne opisów sztormów i fal roztrzaskujących drewniane statki o ostre klify, samotni latarnicy zamieszkujący odizolowane od świata wyspy, nawigowanie drogi za pomocą gwiazd, dryfujący rozbitkowie i chyba przede wszystkim pierwsze wielkie zakochanie w umierającym w otchłaniach zimnego Atlantyku młodym Di Caprio odcisnęły na mnie niesamowicie silne piętno. Wystarczyło, żebym w późniejszym wieku zobaczyła morze po raz pierwszy (właśnie w Gdyni), i wiedziałam już, że podzielę los Krzysztofa Krawczyka (podpowiedź – piosenka “Chciałem być marynarzem”)
Już dawno pogodziłam się z faktem, że nic z tego nie wyjdzie, a moje romantyczne wizje nijak mają się do rzeczywistości. Pierwszy zimny prysznic spłynął na mnie w wieku 19 lat, kiedy z ogromną euforią, jednak z nieporównywalnie niskim przygotowaniem, postanowiłam zdawać do Akademii Morskiej, a nawet Akademii Marynarki Wojennej! Odkryłam wtedy, że praca marynarza to mocno inżynieryjne zajęcie, a ja ze swoją niechęcią (choć to mało powiedziane) do fizyki i matematyki mogę co najwyżej aplikować do stanowisk biurowych. Na lądzie. Nie podjęłam jednak wyzwania i nigdy więcej nie spróbowałam ponownie, czego w głębi duszy ostatecznie nie żałuję. Niespełnione marzenie, które żyje w nas w swojej idealnej, idyllicznej formie to w końcu najlepszy temat do wznoszenia toastów. Te nieosiągalne, pojawiające się tylko w snach złudzenia, że moglibyśmy być kimś zupełnie innym, są chyba najbardziej człowieczą z ludzkich cech.
“Tu była wolność, której pragnęłam, długo poszukiwana, jeszcze niepoznana”*
Na pamiątkę niezdanego egzaminu na marynarza wytatuowałam sobie na nadgarstku kotwicę. To mój pierwszy, a jednocześnie najbardziej nieudany tatuaż. Tusz wprowadzony był pewnie zbyt mocno, przez co kontury nie trzymają formy. Całość jest rozlana, co tworzy delikatną błękitną poświatę wokół masywnej kotwicy. Lubię myśleć, że to moja własna część morza rozlana pod skórą, która przez lata zżyła się ze mną na tyle mocno, że nic nie jest w stanie nas od siebie rozerwać.
Była 17:40, kiedy zziajana wbiegłam na trzecie piętro studia tatuażu, które zamyka się o 18:00. Pomysł, aby wytatuować sobie coś morskiego w Gdyni wpadł mi do głowy 10 minuty wcześniej. Mniej więcej kolejne 10 minut później Gdynia i ja byłyśmy już zaobrączkowane. Mam teraz nie tylko kawałek morza, ale również i miasta, które całe życie wymyka mi się z rąk, wpisane w DNA, na wieki wieków amen!
Wycieczka do Gdyni była prezentem ode mnie dla mnie na zbliżające się 30 urodziny. A że świętować należy z przytupem, wybrałam się na koncert mojej ulubionej kapeli (o czym pisałam tutaj; tak, wtedy też pojechałam do Polski specjalnie żeby wytańczyć się pod sceną), czyli Komet, po raz pierwszy w Gdańsku! Miałam więc także dzień na Gdańsk, który jednak nie może nawet równać się z urokiem Gdyni, choć nie wiem jak złotem i miodem płynące były kamieniczki nad Motławą! Wspominałam już, że piękne miasta zupełnie na mnie nie działają?
*Daphne du Maurier