Ciężka jest ta podróż. Fizycznie, ale i mentalnie. Nie byłam gotowa na tak wiele kontrastów – biedy, brudu, stęchlizny, ludzkich historii. Strasznie mi tych Kubańczyków żal. Tymczasem przede mną jeszcze dwa tygodnie pobytu na wyspie. Hura!
Już nawet nie z perspektywy czasu, a zwyczajnie wjeżdżając do miasta wiedziałam, że nie spodoba mi się nic. Vinales, nasz kolejny punkt na mapie, okazał się turystycznym piekłem. Naganiacze, drożyzna, bubel. Ale czy mogę mieć do tych ludzi żal?
Vinales to miasteczko w zachodniej Kubie, słynące z upraw tytoniu, a także doliny, gór, jaskiń i ósmego cudu świata – ściany prehistorii. Mogłabym z łatwością napisać antyporadnik turystczny po Vinales, bo nie jeździliśmy konno, nie interesowały nas wycieczki organizowane przez właścicielkę casy, nie odwiedziliśmy plantacji cygar i nie zapłaciliśmy za wejście na teren muralu prehistorii, mimo tego, że nawet mogliśmy go dotknąć. Na wyłączność. Mam jednak, wysoki sądzie, coś na swoją obronę: a)nikt nas zwyczajnie za wstęp nie skasował; b)ściana prehistorii powstała kilkadziesiąt lat temu na zlecenie Fidela. Nie ma nic wspólnego z prehistorią poza namalowanym nań różowym dinozaurem i żółtym ślimakiem. Moja mama jest starsza od muralu prehistorii.
Dolina Vinales jest niewielka i można ją obejść wszerz i wzdłuż, z przystankiem na sok z ananasa, penetracje jaskiń, przystanki na niepozowane zdjęcia kóz i głaskanie świstaka w pięć godzin. Pięć godzin normalnym tempem, czyli około 13-15 km. Trasy są jako tako oznaczone, a poza tym nie ma odcinka, na którym nie spotka się człowieka, którego można ewentualnie zapytać o kierunek.
Mój pobyt na Kubie wyglądał mniej więcej tak: miasto, plaża, miasto, plaża, miasto, dolina, park narodowy, góry i wieś. Także w sumie pod tym względem idealnie, wszystkiego po trochę i tylko jeden całkowicie zmarnowany w autobusach dzień, poza tym reszta wyciśnięta jak sok z papai. Powietrze, jeśli nie zaciągało akurat końskim łajnem, było przeczyste. Słońce nie paliło jak w Hawanie, bo promienie gubiły się między liśćmi drzew, a poza tym zawsze można było skryć się w jaskini. W samym miasteczku znaleźliśmy wegetariańską restaurację (z opcjami kurczaka), której jednak nie polecam i tylko utwierdzam się w przekonaniu, że Kubańczycy nie potrafią gotować, a poza tym wyniosłam jedną zajebiście przydatną lekcję (i tylko ciekawa jestem czy Magda Gessler po tylu kubańskich latach również zna ten precedens). Ogórek dobrze smakuje na ciepło! Myślimy, że jesteśmy mistrzami w kiszeniu, sezon ogórkowy nie jest w stanie nas zaskoczyć i wiemy nawet, z której strony taki ogórek będzie gorzki, a nie próbujemy go smażyć, piec ani gotować? 1:0 dla Kuby. Mówię poważnie i polecam. Pizza z ogórkiem i sos pomidorowy z kawałkami ogórka do dziś mi się śnią.
Polecam znaleźć (znajomą) parę, złożyć się na taksówkę i pojechać nad morze. Po dniu omijania kup wszystkich koni na szlaku należy się woda kokosowa z rumem i pływanie po warszawsku. Z resztą, ogromne muszle niczym z mojego ulubionego odcinka Spongeboba pt. “Klub Spongeboba” same się nie nazbierają. Cayo Jutias, poza tym, że woda jest tak przejrzysta, że widać odrastające na nogach włosy, nie jest zbyt oblegana. Wystarczy odejść kilkaset metrów od głównego wejścia i nie ma już nikogo poza tobą i malutkimi pełzającymi krabami.