Historię Bałkan nadrabiam od nowa. W każdej ze szkół raczej mało czasu poświęcaliśmy historii Europy po II wojnie, za to doskonale pamiętam wyrażenie ”bałkański kocioł”. I to pierwsze słowa, które przyszły mi do głowy, kiedy znalazłam sie w Bukareszcie. Następnie były ”pomieszanie z poplątaniem”, ”wolna amerykanka”, ,,Sodoma i Gomora”.
Nie sposób przejść obojętnie obok miasta takiego jak Bukareszt, gdzie każda warstwa odsłania kolejną, style mieszają się w zupełnie przypadkowy sposób, a panujący na ulicach hałas i wszechobecny chaos jedynie podkreślają rumuńskie nieokiełznanie. Nigdy w życiu nie przyszłoby mi z resztą do głowy porównanie Bukaresztu do Paryża (nie wystarczy wybudować kopii Pól Elizejskich). Pod tym względem zdecydowanie bardziej stolica Rumunii przypomina mi Hawanę- wiszące nad głową dosłownie w zasięgu ręki tumany kabli, woń wilgoci wydobywająca się z opuszczonych domów przeplatana zapachem świeżego prania, klakson poganiający klakson, kury w przydomowych ogródkach w centrum miasta.
Trudno mi przyznać, że na swój sposób ma to nawet jakiś urok i Bukareszt jest piękny, bo myśląc o pięknych miastach przed oczami staje mi Florencja, Turyn albo Rzym (miasta piękne zupełnie, bo zakorzenione w pięknej przeszłości). Bukareszt jest więc okrutnie piękny. Szpetny, ale pociągający. Art Deco po bałkańsku w swoim najlepszym wydaniu.
Żeby zrozumieć naturę Bukaresztu, jak w przypadku większości spraw, nie obejdzie się bez znajomości odrobiny jego historii. Mieszanka stylów, którą oglądamy dziś, jest wynikiem nie tylko przebudowy centrum wg planów Ceausescu. Wcześniejsze zabory rosyjskie, okupacja austriacka, trzęsienie ziemi czy połączenie Mołdawii z Wołoszczyzną przynosiły ze sobą oczywiste zmiany – i nie zastanawiałabym się tu nad tym, czy są one lepsze czy gorsze, lub czy przyniosły zyski czy straty. I chociaż na powierzchnię wybijają się socjalistyczne domy z betonu, style bizantyjski, osmański, renesans, barok, secesja czy modernizm wciąż są tam mocno widoczne. Czasem tylko schowane za murami opuszczonych willi, przypominających o czasach rumuńskiego fatalizmu.
Bardzo rzadko decyduję się na zwiedzanie z przewodnikiem czegokolwiek, jednak w przypadku Domu Ludów jest to jedyna możliwa opcja. Pomimo tego, iż przewodnik na samym wstępnie ogłasza, że zobaczymy zaledwie 4 % budynku (w 1/3 części znajduje się Parlament, a ponad 400 z 1000 pokoi są zwyczajnie nie wykończone), decyduję się zapłacić prawie 100 zł (wstęp + akredytacja foto). Chcę to zobaczyć na własne oczy. Ciekawie jest już po przekroczeniu progu recepcji – w pompatycznym otoczeniu różowego marmuru, z głośników podgrywa Enrique Iglesias, a czas oczekiwania na swoją kolej do zwiedzania można na przykład wykorzystać na oglądaniu współczesnej sztuki, która wypełnia praktycznie całe lobby. Praktycznie, ponieważ w kilku kątach znajdziemy jeszcze sztuczną palmę, telewizor wyświetlający teledyski (także Iglesias) oraz kamery rejestrujące gości (nagrywające jeszcze na VHS). Przygotowując się do tej ekscytującej wycieczki (było to moje pierwsze od 7 lat zwiedzanie z przewodnikiem!) czytałam, że przekazywane informacje są raczej ogólne, liczba osób poległych przy budowie celowo zaniżana, a wszystkie niewygodne pytania zbywane. Nie zgodzę się zupełnie, bo ilość czarnych żartów na temat dyktatora (stopnie schodów są wszędzie bardzo niskie – Ceausescu był małego wzrostu i ‘’normalne’’ schody były dla niego zbyt wysokie), czy informacje pokrywające się z tymi na Wikipedii mówią same za siebie. Nie widzę sensu w ukrywaniu natury komunizmu w dzisiejszych czasach w kraju, który zbyt dobrze go pamięta, nie mówiąc o tym, że wątpię, iż ktokolwiek żywi jakąkolwiek sympatię do eks dyktatora.